Czyli pełna radość mojego psa (która niestety przerodziła się w utarzanie się po uszy w odchodach jakiegoś leśnego zwierzaka - mam nadzieję tylko, że to nie był lis zaatakowany przez pasożyty legendarnej bąblownicy...)
Udało mi się zrobić mojemu psiakowi sesję rodem z Tour de Pologne w trakcie rozwijania prędkości nieco ponad 20 km/h (bo tyle - piszę to z WIELKĄ dumą - biega mój piesek, najwyższa "samowolna" prędkość jaką zarejestrowałam to 28 km/h).
Kupiłam mojej Miszce wypasioną karmę dla piesków aktywnych, wysokoenergetyczną, z dodatkami dla ochrony stawów więc możemy (a i musimy - inaczej piesek mi się nieco spasie) trenować na całego.
Wybrałam się wieczorkiem - 5 km po okolicy. Miszka nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała po drodze jakiegoś psa zeżreć, pies nie byłby sobą gdyby bez względu na wszystko za Miszką nie leciał, ale mnie się tym razem udało utrzymać na rowerze :)
Powtórka z wczoraj. Kończył mi się termin ważności recepty, więc chcąc nie chcąc (nawet bardziej to drugie, bo humor miałam taki jak pogoda) wgrawszy do telefonu daaaaawno nie słuchanego Bon Joviego wzięłam psa i tym razem wzięłam też aparat:
+ XXXL kilometrów jakie Misza wybiegała za patykiem.
Muszę głośno napisać, że mój pies coraz spokojniej i mądrzej biegnie przy rowerze. Na początku szarpał się z moim rowerem strasznie - a z kolarką nietrudno. Niektórzy przechodnie komentowali, że fajnie, że piesek mnie ciągnie na rowerze, tylko szkoda że ciągnał NA BOK... Gdy kiedyś spotkałyśmy po drodze dorodnego psiego samca dorobiłam się kolejnej blizny na łokciu... Ale teraz - złego słowa nie powiem.
Rowerem - pociągiem - rowerem do Sosnowca. Potem na cmentarz w odwiedziny do wujka. Pogoda piękna, wujka nie mogłam znaleźć przez ponad 20 minut, gdyż drewniany krzyż zamienił się w imponujący kilkupoziomowy nagrobek z czarnego marmuru - ale skończyło się szczęśliwie.
PS. Znicz - dwa pięćdziesiąt Chryzantemy - dziesięć złotych Widok korka drogowego (2 wielkie cmentarze - parafialny i komunalny - obok siebie i główna droga między Sosnowcem a Będzinem) z siodełka roweru: bezcenne.
Miałam pojechać po wodę wieczorem i pomyślałam, że w sumie raźniej będzie mi z psiakiem. Niestety w połowie drogi rozpoznałam symptomy tego, że moje psisko do końca może i dobiegnie ale w drugą stronę, to już będzie miał z tym duży problem. Więc zawróciłam i popętaliśmy się po okolicy, skończyliśmy na całkiem sporym Skate-Parku przy Hermisza. Oczywiście Miszka wyczuła okoliczne jeże, oczywiście się pogubiłyśmy razem i gdyby nie pewny młodzian wieczorową porą, to pewnie bym wróciła do domu trochę później niż 23.30.
A dzisiaj wyjątkowo potrzebny był mi urlop. A jako że mimo tego miałam artykuł naukowy na głowie, więc wzięłam mojego psa i pokazałam mu gdzie pracuje ;)
Do koleżanki - połączone z przebiegnięciem psa, bo coś mi się upasł.
Nabieram przerażającego przekonania że Casillas jest zwierzęciem typowo nocnym. W dzień leży tak, że się czasem boje czy nie ma jakiejś ukrytej choroby a punkt 12-sta w nocy zaczyna ganiać po mieszkaniu jak Pigmej po dżungli...
Wzięłam mojego psiaka - niby niedaleko, mogłam iść piechotą, ale niech się wybiega ;) i pojechałam nad pobliskie stawy. Ze stawami jest ten problem, że są ogólnie wędkarskie no i nie jest tak łatwo wpuścić psa do wody, ale udało się:
Mój pies był przeszczęśliwy, ale mnie niestety zaatakowały zrozpaczone, podtopione mrówki. Ja rozumiem jakby chciały się tylko ratować - ale po co mnie od razu gryźć? Na zasadzie jak się wpiję szczękami to nie spadnę?
Potem przejechaliśmy się jeszcze kawałek, coby pies troszkę wysechł i napotkałam:
A na koniec jeszcze jedna kąpiel w zatoczce. Rzucałam mojemu psu cudem znalezione małe patyczki a on wynosił grube fragmenty pniaków - taki mały niedzielny cud ;)