Szlag mnie jasny trafił, bo siedziałam w zeszłym tygodniu w domu, na zwolnieniu chorobowym, 5 dni. PIĘĆ DNI. Murem. A potem co? Raz wyszłam na festyn i znów głowa jak wyjęta z rozżarzonych węgielków, bolące gardło które mnie trzyma aż do dzisiaj. A ja tylko chcę żyć jak człowiek. Cieszyć się jesienią, pobiegać z psem, pojeździć na rowerze, pojechać na basen.
A więc wpadłam do mojej doktor 1-go kontaktu pani Ewy (obłędna kobitka) i wyłuszczyłam swoje wszystkie frustracje.
Ona przepisała mi oprócz badań na odporność zestaw leków doraźnych. Wróciłam do domu, nałykałam się jak mi kazała Rutinoscorbinu, wzięłam psa ze spokojnym sumieniem - że teraz mogę wszystko - poszłam pobiegać. Pełne 30 minut. Około 4 km.
I wiecie że gardło mnie już nie boli ? :D
A taką okładkę zobaczyłam rano przy kupowaniu bułek. Ostra jak cholera, ale kurcze - nie da się odmówić jej racji bytu....
Mieszka 8 lat - a byłam po raz pierwszy. Jak w tym dowcipie - Lepiej późno niż wcale, powiedziała babcia spóźniając się na pociąg. Ale podobało mi się jak małemu dziecku. Miałam tylko wpaść przelotem na plac Wolności po drodze do Go Sportu (poluję na kostium do pływania), zrobić kilka zdjęć. A zostałam na caaaałą paradę i jeszcze na dodatek spotkałam baardzo dawno nie widzianą znajomą która baardzo lubię. A teraz będzie duuużo zdjęć.... Nie mam żyłki dziennikarskiej żeby to ładnie opisać, więc po prostu króciótko..
Oczywiście dało się słyszeć głosy - oooch to już nie to co kiedyś..., z roku na rok... itd. Ja uważam, że nie o to chodzi żeby mieć nie wiadomo ile, ale żeby umieć cieszyć się z tego co się ma :) Dla mnie to ta parady nie powstydziłby się sam Plac Czerwony :)
Ale że nas - Zabrzańskiej Masy Krytycznej z przyjaciółmi Bibliotekarzami tam nie było... Coś z tym trzeba będzie zrobić w przyszłym roku......
Potem dotarłam do Platana - stroju nie kupiłam, ale za to kupiłam zarąbistą czapeczkę jesienną (jestem świeżo po chorobowym, poszłam po rozum do głowy). Potem kopsnęłam się do Parku Dubiela, gdzie wieczorem miałam przyjechać na finał, czyli koncert Ani Dąbrowskiej i sztuczne ognie. Połaziłam, jak dziecko nie oparłam się słodyczom...
Może Ania Dąbrowska nie jest jakąś super "towarzyską" i entuzjastyczną wokalistką, ale śpiewać na żywo naprawdę potrafi i chce i dowcipnie odpowiadać na okrzyki z tłumu też :) A bisowe "Bawię się świetnie" (moja ulubiona) to już naprawdę było coś..
Ale przyznaję, mam jedną pretensję. Do ludzi, którzy 91 latemu organizowali nadanie praw miejskich. Na Boga, czy nie dało się wcześniej niż pod koniec września, kiedy wieczorami temperatura spada do kilku stopni ?..........
Jako że miałam dziś wolne (pracuję czasem w niedziele... tak się porobiło ;) ) wybrałam się do przyjaciółki w odwiedziny do Świętochłowic. Jako że dziś prawie ostatni dzień lata - postanowiłam wybrać się tam TYLKO na rowerze. Przez lasy. Jechałam kiedyś tamtędy - z Chorzowa Batorego od Zabrza przez Dolinę Jamny i podobało mi się niesamowicie ( WPIS ) Nie miałam niestety już tamtych wycinków z mapy no - ale co mi tam... W górach nie zginęłam to nie przejadę ???
Zaczęłam pożegnanie z latem od mojego ulubionego parku na pograniczu Zabrza i Rudy Śląskiej
Potem próbowałam przejechać przez działki... bardzo wymagający teren.... Potem trafiłam znów w jakieś leśne ostępy i wyjechałam... Autentycznie wyjechałam na śląskie Borne Sulinowo. Totalnie w lesie - bez doprowadzonej wyraźnej drogi wyrósł mi płot z małymi daczami...
Z narażeniem życia ;) umieszczę link do tego miejsca W międzyczasie zmieniłam dętkę (zapewne przez ukryte w asfalcie kolce mające utrudnić obcym wjazd...) i pojechałam dalej. Ogólnie - nie udało mi się powtórzyć tamtej wycieczki WCALE. Jechałam totalnie na "uda się nie uda", co 10 minut wyciągając telefon z mapką i GPSem. Ale ładne momenty też były :)
Jeśli ktoś może się zastanawia czy zakończono już budowę Stadionu Śląskiego.... No nie zakończono.... Ja osobiście już podejrzewam, że prędzej go rozbiorą niż skończą...
No i dotarłam na Bytków. Ogrzałam się, przyjaciółka mnie potężnie nakarmiła - zawsze to robi jak do niej przyjadę - uwielbiam ją za to :D. Zaprzyjaźniłam się z jej już prawie 2-letnim dziecięciem.
Potem był nocny powrót przez park na stację kolejową i nocne Zabrze. gdzie sobie i fontannie na placu Pstrowskiego ostatnią letnią fotkę ;)
Obiecałam swojej rodzinie że wpadnę do nich, ugotuję fajny obiad z króliczkiem w roli głównej.
Ja nawet nie wyjechałam jakoś specjalnie późno z tym moim psiakiem z domu. Nawet miałam parę minut żeby kupić ten bilet (dla psiaka). Ale złożyły się 3 rzeczy: przy kasie jakiś Pan przyspawał się z mega trudną sprawą, ja nie miałam w portfelu ani złotówki a konduktorzy terminali (jeszcze) nie mają. Ja nawet kupiłam ten bilet dla psiaka w ostatniej chwili. Ale jak wpadłam na peron....
... to już go mogłam tylko wyrzucić do kosza.
Śląscy bikerzy doskonale wiedzą jak zakończyło się marzenie o nowoczesnym systemie kolei pasażerskiej Aglomeracji Śląskiej. Nie-śląskim bikerom - wyjaśnię - skończyło się pieprzoną wielką katastrofą.
Następnym pociąg miałam za 2 godziny.... A przecież nie przyjadę robić obiadu po południu. Wiecie ile kosztowała mnie ta podróż z Zabrza do Katowic? Prawie 40 zł. To była moja najdroższa podróż w do Katowic, w życiu. Ale też i najbardziej luksusowa - nawet pies miał pod łapkami piękny dywanik :) Potem Miszka miała okazję zobaczyć Katowice, centra handlowe między Katowicami i Sosnowcem, pobiegać po boisku piłkarskim i po parku w Sosnowcu... Jej się pewnie ta podróż bardzo podobała....
Przyjechałam do domu o przyzwoitej porze, i zrobiłam tego króliczka.
A potem siedliśmy z tatą przed telewizorem. Tata mój twierdzi że ogląda tylko westerny, ale w praktyce można z nim obejrzeć wszystko. Nooooo prawie... bo ja na Chucka Norrisa nie potrafię patrzeć, jak Boga kocham. Tym razem też miał być western, ale skończyło się na filmie "Jabłka Adama".
I o tym filmie właśnie. Film opowiada historię młodocianego neonazisty Adam który w ramach kary trafia do nietypowego miejsce resocjalizacji - małego, protestanckiego klasztoru w którym zresztą ma już podobne towarzystwo - w tym araba (!) Khalida który siedzi tam po napadach na stacje benzynowe (Khalid kara w ten sposób koncerny naftowe za bałagan na Bliskim Wschodzie ;) ). Adam od niechcenia obiecuje że upiecze szarlotkę (ma przy okazji dbać o jabłonkę na dziedzińcu z których to jabłek będzie to ciasto). I potem następuje seria katastrofalnych wydarzeń. W finale Adam zbiera z drzewa 8 jabłek. Jedno od razu kradnie po cichu kolega, pozostałe 7 zjada towarzyszka "w niedoli". Gdy Adam wraca ze szpitala do którego zawiózł ciężko rannego, ale też śmiertelnie chorego pastora, zastaje pustą miskę. Szarlotka przepadła, dramat podobny do tego który przeżywałam na dworcu ;) i wtedy po cichu podchodzi do niego kolega i oddaje mi to jedno jabłko.
I Adam piecze z tego malusieńką szarloteczkę. Jedzie z nią do szpitala i zjada z cudownie ocalałym pastorem (kula odstrzeliła nieoperacyjnego raka - nie napisałam, film jest czarną komedią ;) ), w blasku słoneczka...
Dlatego właśnie, choćby wszystko się waliło na łeb - najważniejsze to upiec tą szarlotkę :D
W sumie myślałam troszkę że mnie ten film nie do końca dotyczy - jest to w końcu historia małżeństwa (1-wsze "nie dotyczy"), któremu ciężko choruje i umiera ich dziecko (2-gie "nie dotyczy"). Ale miałam wrażenie oglądając, że ten film jest też o czymś innym. O tym, że życie to cholernie trudna i wymagająca sprawa. I jeśli człowiek się do niego nie przyłoży, nie przyłoży się żeby przetrwać te ciężkie chwilę, to żadna nawet największa miłość mu nie pomoże... I że jednak warto się przyłożyć - warto i z powodu tego życia, i tej miłości...