Miałam napisać "zwykła rowerowa nuda". Wyjeżdżałam z domu, było szaro - wyjeżdżałam z pracy - było szaro. Jeszcze w przychodni rano spotkałam ordynarnego chama, który usiłował mnie "zagadać" idiotycznym tekstem ryczanym na cała poczekalnie. Ale wracając z pracy, wstąpiłam do koleżanki, żeby się umowić na wieczór i dostałam od niej krokiecika, barszczyk czerwony i jeszcze ogóreczka - rewelacja. Jak wyjeżdżałam od koleżanki, było już ciemno, księżyc pięknie świecił, dalej było ciepło, wiatr wiał w ta stronę co trzeba - było naprawdę miło
Rowerem tylko w jedną stronę, ponieważ za diabła nie mogłam znaleźć ŻADNYCH rękawiczek (normalnie mam 3 pary), pojechałam bez i z powrotem z miłą chęcią skorzystałam z możliwości podwiezienia do domu (dużym autem, więc rower też się podwiózł ;) ) Wypróbowałam już swój własny automat na przywiezionej butli z tlenem i konsolkę - pouczyłam się nawigacji podwodnej na kompasie - z małymi utrudnieniami bo pod basenem biegną jakieś potężne metalowe rury i w odpowiednich miejscach moja igiełka nagle robiła zwrot o 90 stopni. Ale było super - siedziałam sobie na dnie przez ponad godzinę - i miałam wszystko po prostu gdzieś.
Dzisiaj było ciężko - pogoda w Zabrzu w kratkę a ja jadąc do pracy trafiłam w jej najgorszą część. Przyjechałam do pracy z oczkami jak w japońskich bajkach przemoczona doszczętnie a moje rzeczy suszyły się potem wszędzie - na całym kaloryferze - a przede wszystkim na moim komputerze - pracuję na takiej pół-serwerowej maszynie, która ma system chłodzący po zbóju - więc wszystko mi wyschło. A w samej pracy też było dziś bardzo nieprzyjemnie...