Pogoda, no cóż. Nie padało, wiatr rozwiał mgły. Ale nawet jak je rozwiał, to wiał dalej jak popierniczony.
Taki okrutny, radziecki zimny wiatr.
Cały czas.
Ale się wybrałam i to tak troszkę dalej. Z mojej Hańczowej dojechałam do Uścia Gorlickiego z kolejną piękną cerkwią prawosławną. Coś w tych cerkwiach jest, że jak człowiek przekroczy tą bramkę, czuję się jak u siebie w domu. Miło, ciepło, bezpiecznie. Bramka w formie budki była obowiązkowym elementem, przynajmniej w tamtych okolicach. Uwielbiałam je za to, że można się było tam schować przed deszczem i tym radzieckim wichrzyskiem.
Prawosławne, łemkowskie kapliczki też są równie urokliwe....
Potem było dłuuugo, dłuugo, długo pod górę.
I tutaj chciałam przesłać pozdrowienia dla dziewczyny i chłopaka z psem za podarowane sezamki i ten pyszny domowy batonik z daktyli i orzechów. Wielkie dzięki, byliście kochani!
Na końcu tego dłuuugo, dłuugo, długo była Nowica - a dokładnie jej najwyżej położona końcówka z piękno chatą łemkowską.
Z chatą, sadem i obłędnym widokiem z "tarasu".
Przez całe prawie 2 tygodnie pobytu tutaj zastanawiałam się, czy dałabym radę żyć w takim miejscu. Wniosek nie był wesoły, bo nie do końca bym dała.
Ale przez ten jeden moment, kiedy tam byłam, myślałam sobie że byłoby całkiem całkiem.
Bo mieć świat u stóp za każdym razem gdy się wychodzi z domu - bezcenne :)
Chata wyglądała zdecydowanie na zamieszkaną, ale ja miałam moment bardzo krytyczny. Padałam na twarz, ciągle wiało, byłam głodna. Więc nie zważając na nic rozgościłam się na ławeczce na tarasie na jakąś godzinę. Nie wiało i miałam świat u stóp.
A potem było to już była tylko połonina i zjazd w dół.
Połonina taka kilkukilometrowa, jak na tamte okolice przystało.
Parę kilometrów łąk przecinanych jakimś zagajniczkiem. Odludzie jakich mało.
Więc wyobraźcie sobie moje zdziwienie gdy nagle widzę kolejną po-łemkowską chałupkę. Ogrodzoną. Koło tej chatki stoi pickup i potężnych terenowy motocykl. I przez podwórko radośnie biegnie na oko 30-letni Bóg w kaloszkach a za nim piesek, golden-retriever.
Już wiem, gdzie się pochowali Mężczyźni :)
A po tym w dół, mozolny powrót asfaltem przez to nieszczęsne przewyższenie na krańcu Koziego Żebra. Zapamiętam je nie tylko z uwagi na nieludzką mordęgę, ale i galopujące krowy. Serio. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam galopujące stado krów. Nie tylko galopowały, ale potem bawiły się ze sobą bodąc się łebkami. Chyba podejrzały u jeleni...
A na deser, pomysłowy mostek :)