Pociągiem z Miszką. Ale ledwie na ten pociąg zdążyłam. Wyjechałam wcześniej, jak trzeba. Jadę Mikulczycką i widzę w oddali, że spod wiaduktu w okolicach DK 88 jakiś chłopak zbiera rowerzystę z ulicy. Myślę, Boże - ktoś kogoś potrącił? Kiedy dojechałam do tego miejsca - ów "poszkodowany" rowerzysta znów leżał - tym razem na chodniku, wywrócony z nogami przerzuconymi przez koło i pupą na tymże kole. Przestraszyłam się nie na żarty, nogi tak dziwnie ułożone, pytam czy nie ma czegoś połamanego, czy zadzwonić na pogotowie.
No i okazało się iż nie jest to "poszkodowany" rowerzysta tylko KOMPLETNIE ZALANY rowerzysta. Zaczął mnie błagać żebym nigdzie nie dzwoniła, bo do więzienia pójdzie i mamrotać "tak to żech jeszcze nigdy nie mioł". Rowerzyście należałoby do tyłka nakopać że się na ulicę pchał, ale żal mi się tego roweru zrobiło i ściągnęłam chłopa z tych kół - uwierzcie mi, nawet nie był w stanie siąść do pionu, więc równie dobrze mogłam go tak zostawić i nie marnować krytycznie cennego czasu - ale niestety mam miękkie serce i twardą [...] .
Na szczęście potem ludzie naprawdę super uprzejmie schodzili mi na chodniku (że nie musiałam się z tym moim psem zatrzymywać żeby przepuszczać) i udało się.
Miał być przejazd do wodopoju i z powrotem - niestety na skutek wczesnowiosennych awarii wodopój był nieczynny więc zapuściłam się z moim psem w las. Miało być główną ścieżką i z powrotem - ale jakoś tak bardzo mnie pokusiła jedna boczna. Miała być jedna boczna a przejechałam z przygodami caaały las na Maciejowie za moim psem przewodnikiem - który na szczęście w drodze powrotnej (nigdy się tak głęboko nie zapuściłam) leciał po nosie i trafiliśmy bez problemu.
Ja byłam szczęśliwa, mój pies też - ubłociliśmy się po same uszy, kosiliśmy z rozpędu wieeelkie kałuże i jeden strumyk - tego niestety przy dwukrotnych próbach skosić mi się nie udało - za każdym razem zostawałam tylnym kołem w środku i cudem butami na brzegu (no, prawie na brzegu).
Bardzo ważnym elementem wycieczki było błądzenie po Gliwicach. Przejechałam cały las - do samej góry i widzę z daleka dom. Podjeżdżam - patrzę na mosiężne literki - ul. Leśna. Szczęście wielkie wybuchło, bo leśna to ulica która prowadzi do samych Mikulczyc - prawie na moją ulicę. Pojechaliśmy więc, potem zaczęło się robić dziwnie, ul. Leśna skończyła się w polach, przejechałam te pola i znalazłam się..... w Gliwicach na osiedlu Żerniki... Wielkie szczęście zamieniło się w powrót przez cały las, znów przez te same kałuże, błota (już nie były takie piękne...). Po przestudiowaniu mapy okazało się że na samej górze lasu jest ścieżka "w poprzek" z której z jednej strony wylatuje ul. Leśna na Gliwice, a z drugiej strony - Leśna na Zabrze. Wystarczyło zabrać choć jedną kartkę z mapą, ale jak to mówią "jak się nie ma w głowie to się ma w nogach..."
Załączone zdjęcia nie są niestety szczytem kunsztu fotograficznego, ale miałam tylko aparat w telefonie i to jeszcze w podłym "zastępczym" Samsungu. Epilogiem wycieczki była prawie godzinne czyszczenia roweru...
Jak sobie obiecałam, wzięłam psiaka i pojechałam na koniec ulicy, jedną ulicę dalej gdzie miały być jeziorka. I były ! I to jakie - okazało się że są zamarznięte. Mój pies wleciał na nie od razu - ja najpierw weszłam, potem postawiłam rower, potem przejechałam kawałeczek.... Potem z radości wyjechałam swoje imię na śniegu (tam gdzie leży rower - jest środek ostatniej literki A, I mi trochę krzywo wyszlo ;) )
Musiałam tylko uważać na niby-zamarznięte przeręble zrobione przez rybaków. Było BOSKO, latałam z moim psem po tym jeziorze w te i we wte, śmiałam się jak dziecko na całe gardło - a moje kolcowane oponki naprawdę pokazały na co je stać. I w trakcie pisania tego wszystkiego zdałam sobie sprawę, że ja jeszcze nigdy w życiu wcześniej nie postawiłam nogi na zamarzniętym jeziorze...