UDAŁO SIĘ !!! :D Zaimplementowałam do mojego roweru szosowego kolcowane opony 700x35. A że przy okazji zapomniałam zapasu mięsa i wędlinek od mamy - no jakże by nie wpaść na kawę :)
I pierwsza pół-zimowa przeprawa - na oponach szosowych. Nooo - było. Jazda jeszcze jako tako, ale zsiadanie... po przekroczeniu pewnego kąta przechyłu rower efektownie odjeżdżał na bok.
Najpierw do weterynarza - po tabletki odrobaczające i lek na rozwolnienie dla kota. Dostałam strzykawki wypełnione płynem z nakazem wsadzania ich kotu do buzi i aplikowania po 0.5 cm. Niestety - wyczucia nie mam i raz biedny Casillas zarobił nawet 1.5. Ale przeżył i nawet wyzdrowiał ;) A potem wzdłuż pól, coby się piesek mógł wyhasać - do M1 po żarcie dla kota i bombonierkę z cukierkami na urodziny taty.
Poniedziałek - piątek W środę wracałam już ciemną nocą i spadł pierwszy śnieg - było naprawdę przeuroczo. W czwartek rano klęłam na to białe cholerstwo ile wlezie ;)
No i czas już się przyzwyczaić do dużo niższych temperatur...
Co mi zaszkodziło - czy ten rower czy te lody pistacjowe, nie wiem - diagnoza stara i dobrze znana - ostre zapalenie zatok przynosowych. I tydzień laby od pracy. Tzn. intensywnego leczenia :) A tak na serio- to jestem zdruzgotana i nie wiem co ze sobą zrobię...
W trakcie przedzierania się przez las na Maciejowie przysięgłam sobie pudełko lodów pistacjowych w nagrodę. No i wybrałam się po te lody.
Ale jak pechowy weekend, to pechowy - tuż przed kasą koszyk wywinął mi koziołka i na podłogę wyleciał płyn do prania Persil, pękła plastikowa nakrętka i płyn za prawie 20 zł rozlał się na podłogę. Trafiłam na dodatek na wyjątkowo zmierzłą kasjerkę - ale na szczęście mogłam sobie wziąć nowy. Na ostatnim zakręcie przekrzywiony słup z trawnika zrzucił mnie z roweru na betonowy, twardy chodnik.
Jestem już w domu - nie wyjdę nawet śmieci wyrzucić, tylko będę jeść lody pistacjowe. W trakcie sporządzania wpisów wyłamałam zaślepkę do karty pamięci w telefonie...
Miałam w wykonany już wcześniej sposób przejechać z jednej strony lasu na drugą.
Zgubiłam się.
Musiałam przebrnąć przez masę rozmokniętych błotnistych ścieżek. Peugeot został zmuszony do odgrywania roli terenówki - naprawdę dawał z siebie wszystko - ale i tak parę razy musiałam go zarzucić na ramię i przetańczyć po gałęziach przez bagniska. Miszka skąpała się po uszy w jakimś dziwnym polu melioracyjnym. Przy ostatniej ścieżce gdzie musiałam przejechać kolejną porcję bagnisk - obiecałam sobie, że nawet jak tam będzie płot - to ja rower przerzucę, psa przerzucę ale już nie przejadą tą ścieżką z powrotem. I udało się - dotarłam do pięknego asfaltu !!!
Wybrałam się do dawno niewidzianej koleżanki do Gliwic. Trasa w tamtą stronę rewelacja - wstąpiłam do Forum, zjadłam "obiad na mieście" (co mi się rzadko zdarza) - pyszne naleśniki, upolowałam kapitalną koszulkę z nietoperkiem-wampirkiem z dużymi oczkami i napisem "I'm watching you", nagadałam się z koleżanką, zjadłam przepyszne ciasto. Wracam z powrotem, godzina grubo po 21 i nagle cały tył roweru przestawił się o dobre parę centymetrów i usłyszałam dochodzące z tyłu głośne "sssssssssss". Czy miałam pomkę? NIE. Byłam w takim miejscu, że w którą stronę nie ruszę to tak samo późno pójdę do domu, autobusów nie wiem dlaczego w stronę Gliwic - mnóstwo, w stronę Zabrza jeden i to do Gliwic-Zajezdni. Wyliczyłam na mapce Google, że do domu mam 7,3 km. Wyjęłam z kieszeni słuchawki to telefonu, załadowałam co trzeba
i POSZŁAM.
Nie napiszę nic więcej, bo nie chcę tego pamiętać - jak już doszłam do M1 i cała adrenalina puściła to dalej o mało nie UMARŁAM po drodze. Ale za to przepięknie wspominam trawkę i krawężnik parkingu M1 - tam udało mi się dojść choć na chwilkę do siebie i schować wywieszony język z powrotem do buzi ;)