W Katowicach, w kinie Rialto. Zajechałam do pod same schody rowerem. Z powrotem już pociągiem. Przyznaję, że byłam tak wykończona, że z samego festiwalu niewiele pamiętam, a najbardziej ten ciepły kaloryferek za plecami...
Kapitalna wycieczka z koleżanką. Bardzo ekstremalna - w Żabich Dołach wplątałyśmy się na TOTALNIE zarośniętą ścieżkę na której jakikolwiek upadek i zatrzymanie groziły pożarciem przez armię komarów. Potem pęd przez ścieżki Parku Chorzowskiego w 100% ciemnościach tylko z lampką - jak mustangi ;)
A w międzyczasie postój w przepięknej knajpce nad jeziorem.
A to "jak mustangi" pochodzi z takiego oto dowcipu: Las cisza, spokój i nagle wielki tumult - liście lecą w powietrze, gałęzie się łamią, ziemia dudni. Na polanę wypada stado jeży - zatrzymują się a przywódca odwraca się i ryczy... - AAAAAAH TAK!!! JAK MUSTANGI !!!
Cudna wycieczka i to jeszcze w towarzystwie :) Co mi się rzadko zdarza...
Było super - zasiedziałyśmy się u koleżanki aż do 9 wieczorem i gdy wracałyśmy wzdłuż autostrady A4 było całkiem ciemno - te światła tych TIR-ów mknących przez całą Europe... Magia po prostu. A tak wyglądają Rachowice, do których regularnie jeżdżę...
Z małą katastrofą - jakieś 2 km przed Chudowem - umówiłam się tam z koleżanką - rozszczepiło mi się ogniwo łańcucha. Dalsza część to żółwie tempo lewą stroną jezdni, kupa przekleństw, rozpaczliwy telefon do znajomego. A z koleżanką zamieniłam 3 zdania. Takie wycieczki źle się wspomina i opisuje..
Lata całe nie widziałam jednej z moich najbardziej ulubionych cioci, więc postanowiłam połączyć jedno i drugie i pojechałam do niej na rowerze. Wybrałam drogę okrężną - nie DK94 a okoliczne wsie. Droga ta dostarczyła mi wiele przeżyć i adrenalinki z najpopularniejszego gatunku "Którędy do cholery mam jechać". I dużo pedałowania - zrobiłam jednym ciągiem 71,25 km w czasie 3:23 h i to jest mój oficjalny nowy życiowy rekord.
Był to też mój rowerowy raj - po codziennym przebijaniu się przez miasto praktycznie przez całe 70 km nie musiałam zsiadać i przeprowadzać roweru. A samochody które mnie wymijały to zmieściłyby się w liczbie 10.
Miałam zamiar robić zdjęcia w każdej z mijanych wsi - i próbowałam - ale tak naprawdę najważniejsze było to miejsce - w którym zaryczałam z radości.
Kapitalna wycieczka - z koleżanką - na dodatek późnym popołudniem, więc mimo rekordowych upałów - było naprawdę fajnie.
Niestety motocyklistów jak nie było tak nie ma. Coś się jednak niefajnego musiało zdarzyć i miejsce straciło 90% uroku Namówiłam koleżankę, żeby przyjechać w czwartek, bo wtedy jeszcze ten urok można odnaleźć.
Pojechałam więc do koleżanki - trochę z opóźnieniem, bo padało okrutnie. Przyjechałam, koleżanka ubrała się, wyjeżdżamy sprzed klatki - zaczyna kropić. Okropnie się nastawiłyśmy na to jeżdżenie, kropi tylko trochę.... Jedziemy dalej. Na 3 cim skrzyżowaniu, kropi coraz mocniej i po krótkim zastanowieniu no że może jednak do domu.... I wtedy się rozpętało - nigdy w życiu nie zmokłam tak bardzo po przejechaniu jakichś 400 m :D Jak na ostatniej prostej wpadłyśmy w ciąg powietrzny pomiędzy blokami, to uwierzcie - prawie nas z rowerów pozrzucało.
Upłakane ze śmiechu i cieknące wpadłyśmy do domu i zatopiłyśmy się w kanapie.
Korzystając z tego, że jestem w Sosnowcu - wybrałam się do koleżanki a potem wspólnie na Pogorię. W trakcie jazdy do Dąbrowy zdarzyła mi się pierwsza porządna wywrotka na kolarce.
Pojechałyśmy razem na Pogorię IV - koleżance należą się słowa uznania - pierwszy raz w tym roku na rowerze i od razu 15 km w nogach :) I odważyła się przejechać kawałek kolarką, mimo że od zawsze jeździła na górskich.
Moja wielka wyprawa - w ramach leczenia depresji rowerowej. Najpierw na lotnisko w Gliwicach - cel honorowy, bo nie udało mi się tam dojechać na ŻADEN z koncertów w ramach IGR. Stamtąd ruszyłam do Żernicy i miałam wreszcie przyjemność zakosztować jazdy po tej legendarnej "drodze technicznej" wzdłuż A4. Polecam gorąco - po prostu REWELACJA. Asfalt równy jak stół, Peugeot mknął naprawdę jak strzała ;)
Z Żernicy wysłałam MMS-ową kartkę do koleżanki (z która pierwszy raz tam byłam - ale samochodem) i okazało się, że jest w domu - a mieszka parę wsi dalej - w Rachowicach. I pomknęłam do tych Rachowic - byłam tam w 40 minut :D. Dostałam obiad, wypiłam kawę z nią i jej znajomym (bardzo obeznanym w kwestiach dotyczących naszej średnicówki, więc już wiem wszystko n/t problemów gliwickich).
No i ruszyłam do domu - oczywiście znów techniczną z wylotem na Sikorniku no i dalej już po staremu.
A to mój Narwaniec pod przepięknym drewnianym kościółkiem w Żernicy.