Wysiadłam w tej samej wsi co poprzednio z celem dotarcia do samego Krakowa.
Droga była bardzo efektowna niestety dość zakrętaśna i klucząca i mało co pamiętam poza ślipieniem w mapę. Zdecydowanie do powtórzenia.
Ale Kraków........ Eeeech.
Najpierw znalazłam się zupełnie przypadkowo pod stadionem samej Wisły Kraków. Był akurat mecz więc zewsząd ciągnęli ludzie w czerwonych koszulkach i szalikach - niesamowity widok. Dech mi zaparło, bo w końcu zespół Ekstraklasy i to bynajmniej nie z dołu tabeli. Chciałam wręcz napisać że pierwszy, pod takim byłam wrażeniem, ale zdążyłam sprawdzić ;) ...
Uroczysta, bo jubileuszowa i 13-sta. Kółeczko było bardzo skrócone i wylądowaliśmy na dziedzińcu Kopalni Guido w ogródku z ławeczkami, przepysznym daniem a'la bogracz (piwo też się znalazło ;) ).
Z jubileuszowej okazji dostałam super mapę Zabrza z pozaznaczanymi ścieżkami rowerowymi (to już super nie było, bo pomijając obwodnicę widać na tej mapie jak opłakany jest stan ścieżkowy w Zabrzu), nasz Fotograf dorobił się dredów niczym Bob Marley a dziewczyny pięknych girland kwiatów :)
Potem odbyło się jeszcze standardowe After Party - na które niestety nie pojechałam (z racji tego że jutro wybieram się wcześnie rano do Krakowa) ale za to miałam okazję pokazać chłopakom troszkę nocnego Zabrza i użyczyć podwórka do naprawy dętki.
Suma sumarum niestety dzień skończył się TRAGICZNIE. Wracałam ze ścieżki wzdłuż PGRów gdzie odwiozłam chłopaków, jadę moją ulicą i nagle słyszę takie przeraźliwe miau - miau i widzę na ulicy potrącanego przez jakiegoś blaszanego PALANTA kota. Wzięłam to biedactwo na ręce - ktoś mi powiedział gdzie on może mieszkać - dzwoniłam jak głupia, nikt nie otwierał, nie minęły 3 minuty jak ten kot (pewnie na skutek krwotoku wewnętrznego) ZMARŁ MI NA RĘKACH. Uczucie po prostu okropne. Jemu pewnie lepiej było tak niż umierać na tym cholernym asfalcie - ale dla mnie to było straszne.
Miałam wstać wcześnie rano, dojechać aż do Radzionkowa, zjechać trasę maratonu na Księżej Górze, odwiedzić jezioro Świerklaniec, wrócić i zdążyć na Masę Krytyczną.
Niestety lenistwo urlopowe dopada każdego. Wstałam o 9-tej, o 11-stej zamiast gnać przez pola siedziałam przed telewizorem i chichotałam oglądając "Bulionerów" (choć normalnie w ogóle ich nie oglądam). No i musiałam skorygować trasę i to ostro. Ale i tak było fajnie. Pojechałam do Rept do parku-lasu wokół sztolni Czarnego Pstrąga.
Gdy przejechałam przez pola za Grzybowicami, nie wiedzieć jak i kiedy niebo zrobiło się prawie bezchmurne i odczuwalna temperatura podniosła się chyba o 10 stopni. Musiałam przebrać się w zapasową koszulkę (którą wzięłam na Masę) a bluzę... Jak że w przyrodzie nic nie ginie, postanowiłam zwinąć bluzę w kosteczkę, schować pomiędzy gałęziami krzewu-drzewa i zabrać jak będę wracać z powrotem :)
i znów spotkałam znanego myszołowa. Już mnie na 100% poznał, bo zrobił nade mną całkiem blisko parę kółek i coś tam nawet gadał do mnie po ptasiemu :)
Potem były górki-dołki na których nawet umierałam mniej niż ostatnio i park-las w Reptach. Zamiast zwiedzać szyby powłóczyłam się po nim ile wlezie i to bynajmniej nie na oficjalnych ścieżkach. PIĘKNY JEST.
Włóczyłam się po nim na wszystkie strony przez ponad godzinę, trochę się w pewnym momencie pogubiłam i dzięki temu mogłam na własne oczy zobaczyć legendarne Górnośląskie Centrum Rehabilitacji w Reptach. Potem troszkę popytałam i udało mi się wrócić. Czas mi się kończył więc popędziłam z powrotem już bardziej cywilizowanymi (czasem aż ZA BARDZO - przez 3-4 km jechałam główną 78 - brrrrr) i wpadłam do Iluzji na jedzenie i kawę (zabierając po drodze z powrotem rzeczoną bluzę :) ).
Tam dałam się źle zapamiętać rodzicom dwóch małych bachorków. Nie przeszkadza mi jak bachorki latają po całym dziedzińcu knajpy (knajpy, nie placu zabaw) łącznie z łapaniem mojego krzesła. Ale przeszkadza mi jak Tatuś bez pytania dotyka mojego roweru i próbuje go wkomponować w siatkę - "bo się przewróci" i przeszkadza mi jak buduje tamę z krzeseł przez wszystkie stoliki, że do własnego roweru muszę przeciskać się po krzakach.
No i strasznie mi było żal jednej dziewczyny która z nimi przyszła - ewidentnie samotna siostra jednej z matek. Oni (2 pary) gadali non stop o pierdołach związanych z bachorkami, ona siedziała i nie mówiła ani słowa. Jakbym miała okazję zamienić z nią dwa słowa, to bym jej poradziła, żeby pieprznęła ten wózek, wzięła rower i pojechała sobie choćby do najbliższego rowu albo zupełnie innej knajpy i na własny rachunek wypiła piwo - smakowało by jej 200 razy bardziej. A niejeden facet na pewno by do niej zagadał :)
Nie byłam tam już baaaardzo, bardzo dawno - kontakt z koleżanką urwał mi się zupełnie. Ale jak to mówią w przyrodzie nic nie ginie więc i myśmy się odnalazły z powrotem ;) A nagrodą za odnalezienie była kapitalna koszulka jaką dostałam od koleżanki z nadrukiem szeregu rozgadanych zająców z których nawet jeden klnie siarczyście "What the F..." :D
Stęskniłam się nawet za powalającym odorem z fermy krów :)
Jadąc z powrotem - gdzieś w okolicach Kozłowa - zostałam rażona potęgą religijności. Moim oczom, na trzech metrach kwadratowych ukazała się kapliczka mogąca równać się tylko ze Świątynią Opatrzności Bożej. Jezus Ukrzyżowany, Jezus Miłosierny, Matka Boska, Jan Paweł II i na dokładkę Ojciec Pio a wszystko zwieńczone dwiema flagami...
Króciutki trip do M1 po zaopatrzenie. Siadłam chwilę coby zjeść coś słodkiego i uwieczniłam coś co najbardziej powala mnie w krajobrazie hipermarketów - te gigantyczne flagi - jakby ktoś chciał nadać im rangę co najmniej Parlamentu Europejskiego...
Tradycyjnie nie mogłam oczu oderwać przez cały przejazd. Potem na after party i po drodze kolejna niespodzianka - najprawdziwsze autentyczne czerwone Ferrari pod Lidlem...