I jaka piękna tragedia eeech!
Jechałam do pracy. Jechałam po równym, mostkiem nad parkiem Dubiela i nagle STRZELIŁO i rower po prostu sam stanął w miejscu. Łańcuch był rozerwany, nawinięty na kasetę jak niteczka na szpulkę, ogniwa powyginane i dosłownie ponadziewane na szprychy...
I zaczęłam się z tym mordować. W męce powyciągałam ten łańcuch, usunęłam najbardziej rozszczepione ogniwo (połamałam przy tym skuwacz niestety) i zacięłam się na założeniu spinki. Nie potrafiłam tego zrobić i tyle. Ja się zacięłam ale uruchomił się ciąg ludzkiej życzliwości.
Nie napiszę o 2-óch facetach którzy mi przejechali za plecami nawet się nie obejżawszy.
Napiszę o pani, która pewnie nie znała się na rowerach wcale a wcale ale po prostu zatrzymała się żeby wyrazić zatroskanie.
Napiszę o dwóch chłopakach w niebieskich firmowych ubrankach jadących razem na małym składaku (jeden pedałował a drugi dosłownie stał na bagażniku), którzy mnie sami zaczepili i zaproponowali że mi tą spinkę założa ( i założyli :) )
Napiszę o panu z hali produkcyjnej który, gdy przyszłam upieprzona po łokcie z prośbą o troszkę pasty BHP podarował mi całe pudełko "na zaś".
Napiszę o koledze z pracy, który dobrowolnie odszedł od komputerka i elektroniki i sam upieprzył się po łokcie nad tym łańcuchem (choć nie do końca w słusznym kierunku, ale zdecydowanie liczą się chęci).
Napiszę o
Marciniektóry ze zdjęć zrobionych komórką (!) wydedukował co tam się dokładnie stało, że przerzutka się obróciła na ramie i pomógł mi wyprostować co się dało.
Napiszę o moim serwisancie, który gdy następnego dnia się zjawiłam z rowerem mimo że miał jakąś pilną robotę (a było już po 17-stej) to nie dość że poświęcił mi kupę czasu dobierając napęd to jeszcze pomógł mi go dobrać tak żebym zapłaciła za to wszystko naprawdę jak najmniej (nawet odwiódł mnie od droższej przerzutki co już jest zachowaniem rzadko spotykanym ;) ).
Jazda z powrotem do domu była, hmmmm 8 km/h to chyba tak max ;)