Jako że czwartkowe prześwietlenie nie wykazało żadnych pęknięć - odebrałam dzisiaj ten mój cholerny rower z serwisu i wsiadłam na niego. Powolutku, powolutku i w ulewnym deszczu do fryzjera i potem do domu.
Chciałam jechać do klubu, pogadać o obozie na który się wybieram w niedzielę, niestety na parkingu M1... złamała mi się kierownica. Na pół. W trakcie jazdy. 20 km/h.
Moje lewe kolano - krwawa miazga. Ja - jestem zła, wkurzona i nienawidzę 20-letnich Peugeotów !!!
A najsmutniejsze było to, że ciornełąm o ten asfalt w tłumie ludzi i nikt nawet nie podszedł żeby mi pomóc wstać, zapytać czy nic mi nie jest czy choć przynieść butelkę z wodą, która tak jak ja wyleciała w powietrze na asfalt. NIKT.
Kapitalna wycieczka z koleżanką. Bardzo ekstremalna - w Żabich Dołach wplątałyśmy się na TOTALNIE zarośniętą ścieżkę na której jakikolwiek upadek i zatrzymanie groziły pożarciem przez armię komarów. Potem pęd przez ścieżki Parku Chorzowskiego w 100% ciemnościach tylko z lampką - jak mustangi ;)
A w międzyczasie postój w przepięknej knajpce nad jeziorem.
A to "jak mustangi" pochodzi z takiego oto dowcipu: Las cisza, spokój i nagle wielki tumult - liście lecą w powietrze, gałęzie się łamią, ziemia dudni. Na polanę wypada stado jeży - zatrzymują się a przywódca odwraca się i ryczy... - AAAAAAH TAK!!! JAK MUSTANGI !!!
Do koleżanki - połączone z przebiegnięciem psa, bo coś mi się upasł.
Nabieram przerażającego przekonania że Casillas jest zwierzęciem typowo nocnym. W dzień leży tak, że się czasem boje czy nie ma jakiejś ukrytej choroby a punkt 12-sta w nocy zaczyna ganiać po mieszkaniu jak Pigmej po dżungli...