Do pracy a z pracy do dentysty po raz pierwszy - na leczenie zęba. Potem na obiad do domu, na obiad i z powrotem do dentysty - na ekstrakcję chirurgiczną ósemki. Oooj było ostro - nie wystarczyło niestety (jak przy poprzedniej) samo nacięcię dziąsła. Chirurg musiał tego małego gnojka ROZWIERCIĆ NA PÓŁ i wyszarpać. Do końca życia będę pamiętać sufit gabinetu i rogowe oprawki okularów chirurga...
(Swoją drogą oczęta też, bo miał naprawdę ładne ;) )
Po drodze wstąpiłam do Platana po 2 kubełki lodów. Zaraz się zacznę objadać w celach leczniczych (należy chłodzić szczękę ;) )
Do koleżanki a potem z nią (już pieszo) na piwo do dawno niewidzianego, najbardziej sympatycznego ze znanych mi Libańczyków Nabila a potem na pyszną i odżywczą szpinakową pizzę w najbardziej sympatycznej ze znanych mi knajp w Zabrzu - Tukana.
Był to dla mnie bardzo ekstremalny weekend - po raz pierwszy w życiu 2 dni z rzędu przejechałam po ponad 40 km. Nigdy też w życiu nie przyjechałam z Gliwic do domu w ciągu 30 minut ;)
No i strasznie się cieszę, że Justyna Kowalczyk po raz trzeci odebrała tą Kryształową Kulę. Bardzo, bardzo, bardzo ją lubię i podziwiam i życzę jej coby w przyszłym roku zdobyła tą 4-tą. Życzę jej, żeby wymyśliła jak pokonać Maritkę cokolwiek ona tam bierze czy nie bierze. I na pamiątkę i na motywację umieszczam Justysię w moim blogu - bo jest po prostu super!
I mam cichą ale wielką prośbę - Boże spraw - jeśli wypracuję te 5 tysięcy, niech moje nóżki nie wyglądają tak jak nóżki Maritki Bjoergen...
Upolowałam wzorzyste rajstopki, pończoszki, podkolanka i prześliczną sukienkę żeby czasem dla odmiany wyglądać na rowerku ładnie, a nie w błocie od stóp do głów ;) Niestety wyjechałam później niż powinnam - a o 13:15 zaczynał się finałowy bieg Pucharu Świata z Justyną Kowalczyk a ja z tego forum wyszłam o 13. Z tej desperacji jak depnęłam... Jak nigdy od Gliwic do samego końca ciorałam ulicą, 10 km pokonałam w 30 minut co daje moją rekordową życiowo średnia 20 km/h. Zaśliniona, zapłakana i zasmarkana wpadłam w połowie, więc udało mi się obejrzeć co nieco wraz z finiszem i dekoracja.
Wzięłam Pepe i miałam nadzieję przejechać zgrabnie Las na Maciejowie i dojechać do Lasu Łabędzkiego który wydawał mi się pokryty ucywilizowanymi ścieżkami. A napotkałam ogrodzony drutem kolczastym poligon wojskowy który zajmował chyba 90% tego lasu. Cudem znalazłam sobie 4,5 km pętelkę na której były i podbiegi i trochę kamyków i zjeździk na którym bez pedałowania osiągałam 24 km/h :) Zrobiłam tą pętelkę 4 razy i niestety więcej nie bo przemokłam przy tym tak niemożebnie iż musiałam wracać, żeby ratować się przed odmrożeniem popędziłam z powrotem. Podczas tego "z powrotem" osiągnęłam pełnię ubłocenia, bo pomyliłam wjazdy do lasu i na upartego pokonałam nie ten od strony osiedla Żerniki ale ten drugi...
Znawcy terenu wiedzą na pewno jak on wygląda... Tonęłam z Pepe w tych kałużach po moje kolana - ale przejechałam i to w 2 strony - w tamtą i powrotną :)
W domu okazało się że KAŻDA, ale to KAŻDA rzecz jaką miałam na sobie od kurtki po bieliznę była upierniczona... Rozbierając się utworzyłam taki stosik w kącie przedpokoju i potem ten stosik zgrabnie wylądował w pralce ;)
I na pamiątkę - przeurocze przedwiośnie w Lesie Łabędzkim:
I pierwszy raz od dawien dawna do dentysty. Bałam się jak cholera i pani doktor się zlitowała i znieczuliła mnie aż po obojczyk i nie bolało :) "Nieco" sepleniłam przez następne 3 godziny, ale co tam :)
Dzień w rozjazdach - najpierw do pracy, potem do rowerem-pociągiem-rowerem Sosnowca do rodziców i na kręgosłup. Niestety nie zdążyłam na pociąg 3:10 do Yumy :(((